Pozostaje pozostawać prześmiewcą i takim nadal będę, jako że w tym znajduję rację najwyższą. Sprowadzać ad absurdum prawdy wyświechtane, wrzucane ludziom z każdej strony po to, aby gawiedź ogłupiać, zmęczyć myślenie i raz na zawsze mózgi skierować do obrazków. Zauważam, przy tym, że wiele różniących się opinii pochodzi od osobników z obcych sobie pokoleń, co – z pewnością – utrudnia zrozumienie, jako że różnice wynikają z zupełnie odmiennych doświadczeń. Otóż, jako stary zgred, nie jestem w stanie zrozumieć opinii małolata, który na świat przyszedł po roku ’89 i nie może – z kolei – pojąć mojej tęsknoty za stabilizacją. Cóż, moje pokolenie (przynajmniej w pewnych kręgach) woli ciepłą wodę od jej braku.
Europa mieć będzie kłopoty nie z powodu ignorancji i braku matury Schulza, a z powodu tego, że do głosu dochodzi pokolenie nieznające wojny.
W tv bodajże Robert Gwiazdowski i Jacek Santorski dyskutowali nad psychologicznymi aspektami brexitu, obaj godząc się z tym, iż zbiorowości oceniać nie można, gdyż takowa nie istnieje, a do czynienia mamy ze zbiorami jednostek. Przymierzając, więc, psychologię jednostki do zjawisk takich, jak brexit, w trochę kpiarski sposób doszli do wniosku, że stało się to, co w życiu każdego człowieka ma miejsce. Nastąpiło zmęczenie długotrwałym spokojem, błogostanem, ciszą bez wojny i psychika postanowiła zrobić coś nieobliczalnego. Zaszalała. I tylko tak należałoby to traktować. Dodam od siebie, że – moim zdaniem – ktoś ogłosił w UK referendum po to, by policzyć szeregi. No i wynik nie jest wcale taki jednoznaczny, jakbyśmy się mogli spodziewać. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że Brytowie to zbiorowość bardzo specyficzna, niezwykle przywiązana do niezależności w ramach niegdyś posiadanego imperium i że marzenia o powrocie do imperium ciągle są na Wyspach żywe. Po referendum okazało się, jednak, że aż 48% biorących w nim udział (przy bardzo wysokiej frekwencji) opowiedziało się za Unią, a ja to uważam za sukces Unii i za totalną klęskę tradycyjnie brytyjskiego oglądu świata. Ponieważ w tej grupie są ludzie młodzi i lepiej wykształceni, uważam, że proces globalizacji, tutaj wyrażany przez przynależność do Unii, będzie postępował w miarę odchodzenia starszych pokoleń. Trzeba mieć nadzieję, że ludzie mądrzy w UK wyciągną z tego odpowiednie wnioski.
Wolność ma swoją cenę.
Paradoksalnie taka zapłacona cena może być mocniejszym fundamentem dla nadchodzących pokoleń, niż dziecięce marzenia o niewinności. Przypomnieć, jednak, wypada, że wolność pojmowana jako abstrakcyjna hipostaza jest pustym słowem. Nawet scholastyczna delicja wolności zawarta w katechizmie katolickim (jakże przy tym bliska definicji marksistowskiej) ściąga na ziemię marzycieli, odnosi – bowiem – ludzkie postępowanie do wolnej woli zanurzonej w obowiązkach wobec drugiego człowieka. Tak to, również, pojmuje Benedykt XVI w encyklice „Caritas In Veritate”. Wolna wola, zaś, o tyle jest wolna, o ile jest świadoma, a więc nie może hołdować głupocie nagłych porywów. Filozoficznie pojmowana wolność, o ile posiada jakiekolwiek ograniczenie, przestaje być wolnością, nie może – bowiem – w sobie samej zawierać sprzeczności. W dwóch komentarzach do mojego tekstu „God save the Queen”, autorstwa Kazimierza i Jarosława, przy pozornie przeciwstawnych opiniach objawiła się taka sama postawa. Kazimierz stwierdził, że dla niego UE może nie istnieć, wystarczy brak granic i dostęp do bibliotek (poleciał też Wittgensteinem z tekstem o drabinie, zapominając, że drabiny można naprawiać, a nagłe wyciągnięcie drabiny może spowodować złamanie karku), Jarosław natomiast, jako szlachetny republikanin opowiedział się za UE o głębszej integracji (przynajmniej tak Jego intencje zrozumiałem). Otóż brak granic i dostęp do bibliotek jest najbardziej widocznym owocem istnienia Unii, opiera się natomiast na iluzji (przynajmniej dla mojego pokolenia) wiara, iż powrót państw w pełni niezależnych, a więc konkurencyjnych, taki brak granic zachowa; do bibliotek dostęp zawsze będzie o tyle swobodny, o ile nie będzie zagrażać podstawom systemu. Bardziej prawdopodobnym będzie wybuch serii konfliktów pomiędzy konkurentami do rynków zbytu.
Taka wolność, jaką wybrali sobie Brytowie, jest wolnością w getcie, gdzieś na marginesie zbiorowości. W dzisiejszym świecie ważniejszy jest dostęp do maksymalnie dużego rynku zbytu, niż imponderabilia związane z gwiazdą na pasiaku wyspiarza.
Jestem anglofilem, wszystko, co związane z kulturą anglo-saksońską jest dla mnie wyrocznią, a monarchia ze stetryczałym władcą jest dla mnie lepszym rozwiązaniem, niż rozpasane w źle rozumianej demokracji republiki (tylko w nich możliwy jest suweren oparty o 17% całości). Marzyłem o tym, że Brytowie skolonizują kontynent w ramach Unii (która stanie się monarchią), co byłoby dla nas jedynym ratunkiem. Tymczasem dzięki doraźnym interesom pseudo-architektów stchórzyli oni i skazali nas na wykonywanie poleceń typków utalentowanych wprawdzie, ale bez matury, czyli na asystowanie w kolejnych konwulsjach przy porodzie nowego świata. I to by było na tyle.
No tak, prawie się zgadzam z tym co piszesz. Zgadzam się z Santorskim. Dodam, że mamy do czynienia z buntem mas. Otóż, masy zbuntowały się przeciwko elitom. To zdarza się co jakichś czas. Oskarża się elity o to, że się odkleiły, że zdradziły, że są “łże, itd. To się teraz przetacza przez cały świat. Masy odrzucają większość koncepcji elit: liberalizm, oświeceniowe idee, szacunek dla mniejszości, itd. Zaatakowano także język, czyli poprawność polityczną, jako zakłamaną fasadę elit. Wystarczy posłuchać Trumpa, ale i u nas to widać i słychać mocno. Anglia nie jest żadnym ewenementem ze swoim brexitem.
Zaczęto rozgrywać ten bunt mas, podsycać go, opowiadając o zdradzie elit, suwerenności, odzyskiwaniu kontroli, tożsamości. Rozgrywają to najczęściej cyniczni politycy, którzy chcę się dorwać do władzy i zrobić interes polityczny na buncie mas. UE stała się symbolem tego wszystkiego. Mieszanie jej z błotem stało się takim sportem, nawet stało się to modne, a także dowodem świeżości intelektualnej i niezależności. Jak ktoś chce błysnąć, to miesza z błotem elity europejskie, liberalne. To nawet bywa zabawne, bo niektórzy są szczerze żarliwi w tym głoszeniu nowego, a w gruncie rzeczy to stara nuta w nacjonalistycznym sosie.
W poprzednim wpisie pisałem o analfabetyzmie politycznym, o edukacji. Nie będę tego pisał raz jeszcze. No cóż, niech zbuntowane masy wybiorą sobie nowe elity i zobaczą wkrótce, jak zostali nabici w butelkę po wódce. (Butelki po winie są pozytywne…)
Najlepszym lekarstwem na wzmożenia narodowo-tożsamościowo-suwerennościowe jest wojna. Ona leczy z tego syndromu. To lekarstwo jest jednak najgorsze z możliwych… Powinno się zmienić sposób nauczania i pokazywać jak żołnierze angielscy bratają się z niemieckimi w błocie okopów I wojny i śpiewają wspólnie kolędy podczas Christmas pijąc wino. Odnaleźli wspólną tożsamość i olali nacjonalistyczny bełkot, bo tym ich karmili wysyłając na front. Teraz się to opowiada właśnie, a to jest nośne dla “słabych głów”. Trzeba to przetrzymać i mieć nadzieję, że nie będzie “leczenia” wojną. Amen.