Tu i ówdzie pojawiają się sarkania, że o winie zaczynam pisać jak o czymś, co ma być dostępne jedynie dla wybranych. Świadczą one o tym, że nie potrafię jasno wyrazić opinii, czyli że autorem jestem do d…
Są dwa typy napojów alkoholowych, które tradycja nakazuje nazywać winem. Jeden to produkt fermentacji winogron z winnic, fermentowany uczciwie tamże i ograniczony do takiej ilości, na jaką stać wydajność danej winnicy. I to jest faktycznie wino, które z racji swoich ograniczeń posiada odpowiednią cenę, często zbyt wysoką dla masowego klienta.
Drugi to pokrewny produkt ogromnych wytwórni nalewany w milionach butelek, który z pierwszym ma tyle wspólnego, ile w nim procent alkoholu i który sprzedawany jest w milionach sieciowych punktów sprzedaży na całym świecie. Ten produkt kosztuje tyle, na ile jest stać biednego klienta, lecz trudno doń przymierzać taką samą miarę, co do wina zrobionego, nazwijmy to, „tradycyjnie”. Czasami nazywam taki napój winiawką, ale jest to nazwa wartościująca, winiawką może być – przecież – kiepskie wino.
Świat jest tak zbudowany, że zdarzają się w nim producenci, którzy tworzą wina wedle tradycyjnych reguł, a także – aby zarobić jak najwięcej – alkoholowe napoje masowe na bazie winogron, którymi zachwycamy się w dyskontach. Niektórzy tacy producenci w ofertach adresowanych do sprzedawców proponują nawet wytworzenie dowolnego wina na miarę, pod potrzeby rynku i ubogiego klienta. Dopóki wszystkie te napoje powstawały, mniej lub bardziej, z winogron, można było o nich dyskutować jak o jednej rodzinie. Sprawa zaczyna się jednak współcześnie komplikować, gdyż pojawiła się chemia z całą technologią, a ta powoduje, że – na przykład – lody masowo sprzedawane i kochane przez klientów nie mają już nic wspólnego z tym, co kiedyś jako dziecko lizałem pod kościołem.
To samo dotyczy wina. Sztuczne dodatki, proszki, ulepszacze, konserwanty i czort wie, ile jeszcze, powodują, że w takich „winach” nie ma nic z tradycyjnie pojmowanego wina. I to jest właśnie ta cicha rewolucja dokonująca się na rynku, której nie chcemy zauważać, a której skutkiem jest to, że tradycyjnie rozumianego wina będziemy musieli szukać bezpośrednio przy winnicach, a w sieciowych sklepach oferować nam będą wszystkie smaki świata wykonane na taśmie produkcyjnej dzięki recepturom z laboratoriów. Nie oceniam tego, tak zmienia się świat, nie mogę jednak zamykać oczu na oczywistość zjawiska.
Do prawdziwego wina dostęp mieć będą tylko ci, których na to stać i tutaj, być może, stosując nieprecyzyjnie pojęcie elita, utożsamiam z nią jedynie bogatych, chociaż elita jest bardziej kategorią etyczną i estetyczną (nie wszyscy bogaci mogliby się w niej znaleźć, a wielu ubogich ma dusze absolutnie elitarne).
Jeżeli, więc, piwo zrobili z żółci, a mimo to smakuje i jeżeli w Retsinie żywicy, co kot napłakał, ale orzeźwia, to naprawdę nie ma to większego znaczenia, wolałbym – jednak – abyśmy byli świadomi tego, co nam producent proponuje. Uczciwy recenzent od wina powinien – zatem – być raczej chemikiem wyposażonym we własne laboratorium i zdawać sprawozdawczość ze składu płynu w szklance, czy kieliszku. Górnolotne rozważania sommelierów opisujące smakowe wrażenia pozostawić należałoby pięknoduchom i poetom i przyjąć rzeczywistość taką, jaką jest, bez żadnych złudzeń. I to by było na tyle.
Leave a Reply