Czyli sobie samemu, chyba. Coraz częściej łapię się na tym, iż tęsknię za ubiegłymi latami, przychodzą one do mnie jeszcze wyraźniejsze chociażby wtedy, kiedy czytam Stasiuka, czy w trakcie kazań niektórych wielebnych. Wszystko było prostsze, a może więcej miałem siły i lepiej znosiłem upływający czas. Wydało mi się – przy tym, że ludzie z tamtych lat zniknęli nieodwracalnie i ze zdziwieniem stwierdzam, teraz właśnie, iż są nie do zdarcia i wypadają z każdej otwartej szafy. Postęp w człowieku nie istnieje, czuję raczej młyn, w którym wszystko miele się na kołach zębatych i przekładniach, a to, co nazywamy postępem jest stopniowym udoskonalaniem tychże kół zębatych i przekładni zarządzanych przez czas, a ten jest jedynym właścicielem mojego życia.
Każde z nas o tym wie, nie wszyscy zdają sobie z tego wyraźnie sprawę, ja – natomiast – widziałem to wyraźnie od początku, od dzieciństwa i czując aż do bólu upływanie czasu szanowałem je u siebie i u innych ludzi, co związane jest z absolutnym osłupieniem, jakie odczuwam stając przez życiem w ogóle i z pewnego rodzaju zdolnością do zawierania kompromisów na każdym etapie, co niektórzy mogliby wziąć za oportunizm, chociaż wynika on jedynie z oszołomienia życiem, z szacunku wobec czasu; to wszystko nie pozwalało mi nigdy podejmować decyzji do końca jednoznacznych, jako że takie decyzje, jako dogmatyczne, uderzałyby we władztwo czasu, człowiek zaś ma obowiązek poddawać się czasowi, bowiem tylko wtedy pozostaje z tym czasem jak najdłużej.
Niektórym wydawać się to mogło nieustannym zdradzaniem, mnie natomiast chodziło przede wszystkim o przetrwanie. Euforia życia wymaga uprawy jak słaba roślinka, musiałem więc przetrwać po to, aby życie zachowało dla mnie radość, cóż mi bowiem by przyszło z dogmatycznych sukcesów po ostrych i jednoznacznych decyzjach, jeśli wiązałoby się to z unicestwieniem. Umiejętność zawierania kompromisów, czy jak kto woli, oportunizm uważam bowiem i nade wszystko za szacunek wobec wolności wynikającej z niepodważalnego faktu, że każda żywa istota po przyjściu na świat żyje i odchodzi sama, a więc należy wyłącznie do siebie, jako że żadna inna istota nie może jej takiej wolności pozbawić. Tak na to patrząc każda podejmowana przeze mnie decyzja musiała być kompromisem po to, aby nie naruszać statusu innych; ci przecież mogliby mi zagrozić i zgasić radość życia jeszcze zanim się sama wyczerpie.
Potem wraz z Internetem przyszło wino i możliwość pisania. Potraktowałem wino jako pretekst, jako ćwiczenie warsztatowe i rozpocząłem podróż po mojej przeszłości ukrywając się za kolejnymi butelkami. Nie wiem dokąd mnie ta podróż doprowadzi, z pewnością do nieuchronnego końca, ale przed tym końcem mam jeszcze sporo przed sobą kompromisów i przystanków, wszystkie one jednak dotyczą mnie samego i nie mam zamiaru reprezentować w tym wszystkim nikogo oprócz siebie.
Dlatego – prawdopodobnie – coraz mniej tutaj zatrzymujących się czytelników znudzonych schyłkową dekadencją; przywiązaniem do przeszłości, która w pewnej chwili życia staje się zawsze lepszą od najczarowniejszej przyszłości. Jestem tego świadom i, szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodzi. Poza tym coraz mniej mnie obchodzi i zewnętrzna głupota, i hałaśliwa pycha, i nadęte marzenia, a także coraz rzadziej mam ochotę cośkolwiek naprawiać wiedząc, że na niewiele się to przyda, a i tak czas to przemiele na proch. Pozostaje dystans i zżerający do trzewi głód życia nakazujący kompromisy i oportunizm po to, aby po prostu żyć. I to by było na tyle.
Leave a Reply