Szczyt w Katowicach zakończył się wreszcie jakimś połowicznym sukcesem (inaczej być nie może, zawsze jest jakiś sukces). Cień katastrofy przesunął się zatem gdzieś nad następny szczyt, a tymczasem drożdże w procesie fermentacji nieustannie wywołują proliferację dwutlenku węgla, co w połączeniu z tradycyjnym pokarmem opartym na mięsie, a więc hodowli, tworzy chmurę gęstą dwutlenku, a ta ocieplenie, a więc collapsus (jak mawiają niektórzy odważni Litwini: „piździec”). Rudolf Steiner w grobie swoim poczuł niejaki dyskomfort, jako że nie przewidział takiego końca, do tradycji duchowej przywiązany, czyli do kolejnej techniki ocalenia.
Za wszystkim stoi rewolta mas. Genialna intuicja niedocenianego, moim zdaniem, Hiszpana, do której należałoby dorzucić przeludnienie. W ostatecznej konkluzji zbyt dużą emisję dwutlenku węgla, zagrażającą ludzkości, można cofnąć wyłącznie usuwając ludzkość, jako źródło zagrożenia. Wszystkie inne techniki są połowiczne.
Tymczasem rewolta mas trwa, chociażby wśród francuskich (i nie tylko) żółtych kamizelek, a w winnym aspekcie, we współczesnych katedrach konsumpcji, gdzie obserwujemy wyścig: które wino lepsze, które wino tańsze. A tańsze, bo coraz więcej potencjalnych klientów i to coraz biedniejszych. Elity wymyśliły lekarstwo w postaci Piketty’ego. Niestety, jego Kapitał w XXI wieku jest lekarstwem tak ciężkostrawnym, iż dobić może, a nie wyleczyć. Zresztą, kto w epoce kciuka ma czas na czytanie książek?
W zasadzie takie podejście do wytwarzania wina kasuje enologa-artystę, pozostawia technologa, wino zaś wielkie z piedestału Dzieł Sztuki strąca w otchłań zwyczajności, co bardziej odpowiada naturze nadchodzącego świata. Mimo wszystko jest to nadal wino. Lecz wspomniani powyżej Panowie Francuzi otworzyli furtkę także innemu podejściu.
Otóż nieubłagany popyt połączony z masowością zglobalizowanego rynku, a także z pazernością niektórych przedsiębiorców nakazuje szukać wśród setek nowych rozwiązań oferowanych przez nowoczesność takich wyrobów, które smakowo spełniałyby najbardziej wymagające oczekiwania, omijając przy tym koszty generowane przez tradycyjne metody wytwarzania. Czytałem gdzieś ostatnio, jak to hiszpańscy naukowcy opracowują chemiczne, lecz nieinwazyjne, metody uzyskania pomidorów zachowujących smak i aromat przez cały rok. Współczesna chemia może wszystko, tutaj jednak nadal wspomaga naturę.
Przy produkcji neo-wina (albo, jak kto woli, postwina) człowiek naturę może zupełnie zastąpić. Każdy smak, niegdyś powstały naturalnie, można stworzyć i w zasadzie przestają być potrzebne winnice i winogrona. A napój nadal nazywamy winem (w końcu ktoś wymyślił wino bez alkoholu, bo niby dlaczego nie, seks bez partnera też istnieje). Kilku wielkich graczy w firmach, które opanowały globalny rynek, tworzy zastępując Pana Boga po to, by zarobić. Sztaby naukowców pracują nad imitacjami smaków i mamy potem Ribera del Duero Reserva za 20 złotych, smakowo bez zarzutu, dostępne w Londynie i w Grajewie.
Wprowadzając element umami, a więc stosując glutaminian sodu uzyskujemy wzmocnienie klienckiego uzależnienia i zarabiamy coraz więcej. Paradoksalnie ten typ wyrobu mniej szkodzi środowisku naturalnemu i z pewnością cieszyłby się z niego Nicolas Georgescu-Roegen, a także miliony wyznawców kciuka.
Kolejny węzeł gordyjski, ale czy żółte kamizelki staną się ostrym mieczem? Śmiem wątpić. Jedno jest pewne: to, co jemy, czy pijemy, już dawno przestało mieć cokolwiek wspólnego z naturą. Natura i bycie z nią w zgodzie za dużo kosztują, a wcale nie chodzi tutaj o wytwórców. W końcu to konsumenci decydują o zysku kreując popyt.
Leave a Reply