Gratulacje za tłumaczenie tytułu. Po prostu genialne. Znakomicie oddaje treść filmu. A nie jest to wcale film o winach bez korka, odkorkowanych flaszkach, lejącym się szampanie, rzekłbym, że prawie wcale nie ma z winem wspólnego, chociaż opowiada historię chłopaka, co to sommelierem zapragnął zostać. W zasadzie nic szczególnego. W końcu każdy, jeśli się uprze, może zdać egzamin i być po kres dni swoich Master of Wine. W świecie europejskim, jaki znamy, jest to możliwe. A film arcydziełem nie jest, nieco więcej ponad średni.
Opowiada o próbie budowania innego świata. Już od początku, w trakcie krojenia żeberek, Prentice Penny przenosi nas do Memphis po to, by pokazać Amerykę szarą, prawie jak blokowiska w PRL. Prentice Penny jest czarnym reżyserem, który najwyraźniej chce światu zaprezentować zupełnie innych Afroamerykanów, daleki od agresji kina czarnych, kina walczących, chociażby takiego jak u Spike Lee. Jest z pewnością reżyserem niezależnym, bliżej jest mu w filmowym fachu do Noaha Baumbacha, parę kadrów w tym filmie wyraźnie na to wskazuje.
W takim trochę szarym, trochę ceglastym Memphis afroamerykański chłopak z czarnej middle class szuka nowego miejsca na Ziemi. W restauracji ojca kroi żeberka w towarzystwie przyklejonego do ściany zdjęcia Obamy, zupełnie jakby reżyser chciał podkreślić właśnie yes, we can. Ustawia także flaszki z winem w sklepie i uczy się, jak te wina rozpoznawać. Będzie następny krok, czyli szkoła na sommeliera, a słowo to dla jego rodziny tak jest dziwne i inne, że mylą je z Somalijczykiem, w końcu i jedno i drugie z ich rzeczywistości wygląda na inną planetę. Uderza absolutny brak agresji i szczerze mówiąc, jest to pierwszy taki czarny film o afroamerykańskiej klasie średniej, jaki zobaczyłem, chociażby ze względu na wyartykułowane ambicje.
Wino tutaj występuje w roli didaskaliów, ot gadżety, którymi chciałoby się widownię oszołomić, lecz w żaden sposób nie jest tematem centralnym. Tymże jest banalna w istocie historia rodzinna, nad którą szkoda byłoby się zatrzymywać, gdyby nie – nomen omen – koloryt. Można zapamiętać Barolo la Briccolina Tiziano Grasso, chociaż bardziej ze względu na psychologię postaci, niż jako degustacyjny majstersztyk.
Lepszy, może nie lepszy, lecz ładniejszy świat odnajduje się w amerykańskiej mitologii o Francji, czyli Ziemi Obiecanej. Elijah jedzie do Paryża, gdzie znajduje harmonię w pejzażu miasta i w zimowych winnicach. Tak robili wszyscy znaczący z Ameryki (i nie tylko), Paryż jest obowiązkowym etapem każdego poszukiwacza. Podróż ta zaznaczona jest paroma kreskami, w szkicowaniu pejzażu Prentice Penny wyraźnie lepiej odnajduje się w Tennessee. Rodzina przy tym jest najważniejsza i tylko z nią można do czegoś dojść.
Widać, jak inni są tak pokazywani Afroamerykanie. Sporo w nich południowej ekspansywności, ciepła, empatii i zastanawiający brak agresji. Widzę to zatem jako historię odrywania się powolnego czarnej middle class w drodze do europejskiej tradycji, w Ameryce utożsamianej z WASP (White Anglo-Saxon Protestant). Niewolnictwo przechodzi do sfery bonmotów, Luter King gdzieś się zapodział i pozostaje Obama, jako symbol sukcesu. Film pojawił się w kwietniu 2020 roku, a nie ma w nim cienia Trumpa, w zasadzie ani śladu polityki.
Film można obejrzeć na platformie Netflix. Obsada i inne dane do znalezienia tutaj.
Leave a Reply