Kiedym rozpoczynał peregrynację winnoblogerską (już ponad trzy lata temu) wydawało mi się, że należy zrozumieć i opisać każdą napotkaną flaszkę, nie unikając win z gruntu i definicji złych, a nie mam wcale zamiaru uzasadniać, dlaczego za złe wypadało je uważać. Oczywiście, początkujący bloger potrzebuje odpowiedniego wypozycjonowania i takie pisanie o każdym wypitym, albo do zlewu wylanym egzemplarzu tylko do tego służy. Do niczego innego. Teraz jednak trochę inaczej na to patrzę.
W końcu zaczynam (chociaż jeszcze bardzo intuicyjnie) kumać, po co pijemy, a przy okazji, po co blogujemy pijąc, czy też chlamy blogując. Nie mam dzisiaj specjalnego nastroju, by epatować czytaczy głęboką filozofią, po prostu rzucę zwyczajnym banałem. Pijemy otóż, by się odkorować, a co inteligentniejsi (tak im się przynajmniej wydaje) próbując z picia zbudować ideologię piszą o winach (zwykle w ten sposób znajdując dla siebie usprawiedliwienie). Jak już znający te łamy wiedzą, nałogu nie potępiam, świadom faktu, iż życie przejść można wyłącznie z jakimś nałogiem tak, aby karku w pustce nieodgadnionej nie skręcić. Większość z nas jednak została tak głupio z hipokryzji ulepiona, że nie przyzna się, broń Panie Boże, do tego, że coś zewnętrznego istnieje, co trzyma przy życiu, oprócz oczywiście ciupciania i 500+, a u niektórych emerytury+. Z ciupcianiem bywa coraz gorzej, bo wokół świat się waha, czy uznać je za odruch naturalny, czy też z obawy przed przeludnieniem zabronić pod karą kastracji, albo sterylizacji. Niektórzy dodali do tego polityczną poprawność i zaprawili boskimi nakazami, chociaż przynajmniej jeden prałat miał je w głębokim poważaniu. A z winem to jak z ciupcianiem, niektórzy je lubią, większość zaś boi się do tego przyznać. Z tym że ci od ciupciania nie kreują zwykle ideologii, bo mało kto recenzować potrafi własne kopulacje. Winni pijacze, za to, uwielbiają budować towarzystwo wzajemnej adoracji i tworzyć nad każdą wypitą flaszką epokowe dzieła.
Następny etap to było odchodzenie od winnej miełoczy, ciągle jednak nasączone pragnieniem opisania wszystkiego. Na specjalnym stojaku dla wypitych flaszek zbierały się stosy tych nieopisanych, przy czym coraz częściej dochodziła do mnie świadomość, że przecież nigdy ich nie opiszę. To tak, jak don Cristoforo, który nagrywa wszystkie seriale scifi, ale nie ma nigdy czasu na oglądanie. Potem odkryłem, że aby pisać o winie, nie muszę wcale pić. Wystarczy sieć i znajomość języków, a czytaczy i tak znajdę, jako że uwierzą mi na słowo, języki zaś zna ledwie paru członków towarzystwa wzajemnej adoracji. W ten sposób uwiłem sobie nieinwazyjny nałóg, sposób na codzienne zdobienie ołtarzyka, na którym wielbię próżność własną i zabijam minuty, które mi pozostały.
Doszedłem zatem do tego, iż piszę exclusivement o flaszkach godnych wedle mnie zmarnowania czasu. Stojak na puste odetchnął, śmieciarze z radością odbierają regularnie worki ze szkłem, a ja mam więcej czasu, by patrzeć na psa zabawiającego się pod stołem z kotką. No i piszę wyłącznie dla siebie, co chroni od pisania dla innych, jako że takie dla innych za wszelką cenę pisanie skutkuje zawsze sprzedażą, niekoniecznie wina. I to by było na tyle.
Bez przesady z tym ciupcianiem……co to ma wspólnego z winem? Ale emerytura+ już ma, a przynajmniej w moim przypadku…a wino? Jak powiedział pewien Portugalczyk “O vinho não é um saco de batatas”…
Jasne, ale niektórym po winie ciupcianie lepiej wychodzi. A emerytura+, oczywiście, że ma. Mnie to szczególnie dotyczy. Hłe, hłe, hłe.