Nie mogę sobie darować i przysłuchuję się znakomitym rozważaniom o wyższości trzeźwości nad Świętami Wielkiej Nocy (z uśmiechem przypominam sobie delikatne postękiwanie Profesora Mniemanologii Stosowanej Jana Tadeusza Stanisławskiego, lecz ile to lat temu było, o Captain). W jednym z akapitów profesorskiego wykładu dociera do mnie wiedza tajemna o tym, jak to niektóre południowe narody nie ulegają alkoholowej degradacji, gdyż uodporniły się na gorzałę konsumując od wieków uprawiane winogrona (one miałyby posiadać w sobie cudowne enzymy, które człeka na trujący wpływ alkoholu czynią odpornym, lecz dotyczy to tylko narodów południowych i to niektórych, nie będę ich tutaj cytował, temat jest wielce delikatny). Północne narody zachlewają się do imentu na śmierć i nic im, już, nie pomoże oprócz zupełnej abstynencji, no i – oczywiście – ustawicznej pracy dla dobra Ojczyzny. Nie do końca rozumiem, dlaczego – zwyczajnie – nie doradzić tym narodom po dobroci, aby wspomniane winogrona, też, jadły, okazuje się jednak, że tak prosta recepta umyka uwadze naszego profesora. I tak w oparach absurdu zbliżam się do końca kolejnego roku, po drodze spodziewając się choinki i Mikołaja (który, jeśli z północnych narodów jest, nie musi być, wcale, świętym). I to by było, na razie, na tyle.
O trwogę do nieba jeszcze zasługuje terminologia stosowana przez pana profesora.
Mi to najwyżej grozi zerową liczbą punktów na kolokwium z mikrobiologii, a pan prof. może nazywać sobie drożdze bakteriami.
Mówić, że mają usta i przewód pokarmowy i moczowy, mimo że przemiana cukru w pirogronian i dalej przy dekarboksylacji i udziale wspomnianej dehydrogenazy alkoholowej stać się etanolem jest bardziej podobna do oddychania ludzkiego niż do wytwarzania moczu.