Czyli wino. Kiedyś zdecydowałem sobie, że o nim będę pisał. Prawie dziesięć lat temu. Przy okazji uznałem, że wykorzystam jakąś tam wiedzę o Internecie i tak powstał blog koali. Miałem wtedy lat chyba sześćdziesiąt. Zdecydowanie więcej sił. Oraz możliwości.
Rozpocząłem budowanie gniazda, w którym jednak nikt nie chciał zamieszkać, bo piskląt nie dorobiłem się, a nawet – chyba – tego nie chciałem. Pisanie więc moje było tylko znoszeniem trawy i chrustu do gniazda na uschniętej gałęzi. W końcu dotarła do mnie świadomość, że gałąź i gniazdo próchnieją, wraz ze mną. Pisałem i piszę w pustkę, rozerwany między chęciami i możliwościami.
Do tego wyznawałem i wyznaję szczególne przekonanie o realnym istnieniu kamieni i pobliskiego jeziora, smak zaś, wyobrażenia, słowa, wszystko, co nazwać można z marksowska nadbudową, wciskałem do worka fenomenów, zjawisk, a zatem istniejących wyłącznie w umysłach ludzkich wymysłów, które w przedziwny sposób przyjmując konsystencję kamienia bardziej realne się stają od realności samej i rządzą nami żelazną ręką wymyślonej konieczności.
Sieć sprzeczności w ten sposób powstała z biegiem dni wpędzała mnie w szaleństwo, ze świadomością jednak, że sam je sobie zgotowałem, zbytnią napędzony ambicją i brakiem możliwości realizacji.
Szaleństwo męczy, coraz więc rzadziej znajdowałem siłę budując blogerskie gniazdo i coraz częściej zadawałem pytania o sens. Nie tylko sens pisania, o każdy sens, jako że zza dowolnego węgła łeb zaczął wychylać nihilizm. Pozbawiony cienia sukcesu odczuwałem ból jak po ukłuciu ciernia, przedzierając się w gąszczach za co smakowitszymi źdźbłami, którymi przecież gniazdo chciałem sobie umościć.
A zatem dochodzę do miejsca, skąd nie widać nic, szczere i naturalne wino też w przeszłość odchodzi i żadna doraźna satysfakcja nie zastępuje tak koniecznej wiary. Po co zaś wiara, jeśli nie ma się nią z kim podzielić, a słowa, które trzeba byłoby nizać jak paciorki różańca, zaczynają przypominać klekotanie piszczeli na cmentarzysku ambicji.
Leave a Reply