Tam, gdzie pojawiają się Don Jaro, Szwagier i Don Alberto (skromnie pomijam hobbita Koalę, bo nie dostąpił on zaszczytu zaproszenia w tak wysokie progi) natychmiast zachodzi sublimacja. Pomiędzy regałami, na których drzemią rzędy flaszek z Rioja, Ribera del Duero, czy La Mancha pojawia się gazowa esencja empatii, w sączonych kroplach przeglądają się panienki crianzas y criadas delikatnie kreśląc na szkle zamiary snów jeszcze niespełnionych, oddechy krzyżują się jak szpady nieomal Don Quijota. Nikną wówczas głośno wieszczone samotne wyspy wyuzdanych ambicji, a wypijane wspólnie wina stają się tym, czym w boskim zamyśle być powinny: miejscem spotkania, dialogiczną przestrzenią, której tak często między człowieczeństwem brakuje (no bo nie można taką nazwać, w żaden sposób, pustki obecnej chociażby w Twarzowni).
Otóż, jeżeli weźmiemy pod uwagę proste wina wytworzone w zgodzie z zasadą prawdziwości i umieszczone w kategoriach unormowanych tradycyjnymi nazwami joven, roble, crianza, reserva, to na zwykłym poziomie są to uczciwie i wedle reguł rzemieślniczej sztuki zrobione wina, które pić można bez specjalnych obaw, oczywiście nie nadużywając. Winiarze to rzemiechy, kiedy jednak znudzą się powtarzalnością pór roku, budzi się w nich Artysta i zaczynają kombinować. Zawijają pomysły w różne proporcje zestawień, kręcą lody z deski francuskiej, czy amerykańskiej i w efekcie oferują światu dzieła Sztuki. Do takich win, w których cenę wyznacza zmitrężony na twórczość czas, należy podchodzić właśnie jak do dzieł Sztuki, a nie wszyscy rodzą się krytykami i nie zawsze potrafimy dzieła takowe rozpoznać.
Zaliczałbym do nich opisywane przez Don Jaro wino Jacobus, czy szkicowane w przestrzeni smaku wina od Teófilo Reyesa. Być może jest wśród nich i Château Pétrus, nie wiem, nie piłem, lecz wydaje mi się, że ceny win nie powstają li tylko ze snobistycznej pazerności i trochę w nich prawdy zawarto.
Sam wypiłem niedawno wino Cánfora, w którym smaków rozpoznanie z pewnością wymaga specjalnego przygotowania, więc boję się trochę zepsuć je mało odpowiedzialnymi słowami, czekam więc, aż i do mnie przyjdzie sublimacja i powstanie w przestrzeni międzysłownej jakaś nowa jakość; wartość dodana godna tak znamienitego trunku.
Tak w ogóle krążę nieustannie przy słowach Jancis Robinson, oddających zupełnie prostą zasadę, dotyczącą nie tylko wina (słowa te ukrzyżowane wiszą na mojej stronie głównej, a powtórzę je tutaj po to, by zamazać przyzwyczajenie): “Najbardziej wartościowe butelki wina można kupić w handlu detalicznym w cenach mieszczących się w przedziale 8 – 20 funtów. Tańsze niż 8 funtów nie mają wystarczającej marży, by pokryć koszty i podatki, więc większe jest tutaj ryzyko win kiepskich. Powyżej 20 funtów płacimy już za ego, pozycjonowanie, czy inne ekstrawagancje charakterystyczne dla rynku win wyrafinowanych.” No właśnie, wyrafinowanych.
A czy ktoś zwrócił uwagę, że Hiszpania tutaj zaczyna się rozpychać łokciami i z trudem przyszłoby mi pisać o winach prawdziwych mierząc się, dajmy na to, z Italią? I to by było na tyle.
“samotne wyspy wyuzdanych ambicji”, to dobre jest. Ale, czy na tych wyspach jest “przestrzeń dialogiczna”? Obawiam się, że nie ma. Jest za to “sublimacja” czystych ambicji. Należy w tym miejscu postawić pytanie: czy ambicja to cecha pozytywna? Technologia jądrowa może służyć, a może też niszczyć.
Winiarze powinni mieć ambicję zrobić dobre wino, unikalne, autentyczne.
Przypuszczam, że autorowi narzuciły się pewne analogie z “Polską – samotną wyspą wolności”, a więc sublimacja ambicji nabiera nagle ostrej woni metanu, co może uczestników zadusić, jeszcze zanim powstanie wartość dodana.