No właśnie. Wydawałoby się, że wystarczy chociażby 10 minut dziennie, aby całkiem dobrze połaskotać łechtaczkę ego. Usiąść przy klawiaturze, pisać, 10 minut dziennie, nie więcej. Takie krótkie formy, na kanwie wina, codziennie pisane przez lata całe i ego z pewnością powinno poczuć się docenione.
Załaskotane do najwyższego śmiechu. Nie jakieś bieguny, czy księgi jakubowe na tysiącach stron, bo tam ego autorskie z pewnością czuło się i czuje odpowiednio połechtane, zwykłe 10 minut małego co nieco.
I nawet na to nie ma czasu. Nie starcza biegnącego dnia na 10 minut spokoju i koncentracji. Sądziłem kiedyś, że na starość czasu będzie więcej, nic z tego jednak, biegnie on coraz szybciej i ciągle go brakuje. Ego zatem jest u mnie wybitnie niedopieszczone, nie tak jak łechtaczki ogromnych laureatów. Nawet na flaszki wina już nie stać, pozostaje rozbałuszać oczy na czarne etykiety Aglianico popijanego przez Reddingtona i zastanawiać, ile straciłem przez źle planowane wybory.
Wszystko więc rozgrywa się w samotności własnego mózgu, gdzie nie ma żadnego znaczenia, czy obiektywne stało się subiektywne, czy też odwrotnie. Pieszczące palce zatrzymują się na ganglionach, w zakamarkach kory mózgowej, w kanałach limfy gdzieś nad nosem, zatrwożone tym, co je czeka. Czarna etykieta i czarne ściany, niekiedy złote litery oddalających się wspomnień i pytanie, ile jeszcze przede mną sakramentalnych to by było na tyle.