I to mimo, niekiedy, znakomitego smaku. Z uporczywością godną lepszej sprawy powtarzam, że wino napełniane do butelek we Włoszech jest winem włoskim, we Francji francuskim, w Niemczech niemieckim, a o jego pochodzeniu wcale nie decyduje miejsce narodzenia winogron. To, że winnice były w Coonawarra, wcale nie stanowi o australijskości flaszki. Tutaj mam ograniczone zaufanie.
Życie nauczyło mnie, że po Europie śmigają cysterny z płynem powstałym po trochu wszędzie. Każdy sprytny może dolać sobie a to caberneta, a to syraha, a to grenache i upichcić własny trunek wedle upodobań. Potem nalać w butelkę i sprzedawać jako Languedoc-Roussillon, dajmy na to. Gdybym był młodszy, robiłbym to pod Prostkami, wszem a voubec głosząc chwałę prosteckich winiarzy.
Za starym jednak i nie taki bezczelny. Odkrywam więc nieskończone bogactwo lidlowskich cabernetów, czy innych syrahów i siorbiąc pod wieczór zastanawiam, dokąd świat zmierza i czy nagle nie napotkam krokodyla w sadzawce za rogiem. Przestaje zatem mieć jakiekolwiek znaczenie poważne pisanie o winie i traktowanie każdej flaszki, jakbym z pomnikiem się mierzył. Wszystko to marketing, a poprawnym politycznie stanie się każdego chwalić.
Leave a Reply