A ego to znakomita łechtaczka. Łechcząc ją stopniowo odkrywa się miejsce, w którym zimują raki, a zimują równo przez cały rok, jako że pora ich nie interesuje. Zimują, czyli śpią, a więc nie dotyka ich drażniąca pieszczotliwość wspomnianej powyżej łechtaczki. Zostaje przy łaskotaniu smak na języku podobny do Egri Vörös Cuvée, dajmy na to Bolyki, Indián Nyár, wymieszany z serem i małżami.
Przecież chodzi o ego. Cała reszta to preteksty. Smaki, raki, konfitura i con-futura, jak kto woli. Sformalizowane ego, czyli ambicje moszczące się w przerwach między słowami, przepaść między obiektywną powtarzalnością i subiektywną przypadkowością. Cały czas chodzi o to, aby taką przepaść zasypać, nie zawsze to się udaje, smak obiektywizuje na chwilę subiektywny przypadek i przypomina o łaskotaniu, czyli zmusza do pisania.
Chociaż 10 minut dziennie. Wtedy ego rośnie, napręża się do granic imentu i niekiedy pęka, a to, co wypłynie, pozostaje na kartce, czy w blogu, czy gdzieś tam. W końcu na początku było słowo i słowem wszystko się kończy. Na tym to polega, przy czym leżący legar zapomniał, kiedy zległ i tak sobie poleguje, byleby jak najdłużej, od czasu do czasu na zmianę ze zdrowym rozsądkiem. I to by było na tyle.