Dostałem przemiłą paczuszkę (za którą serdecznie dziękuję) od firmy reprezentującej w Polsce amerykański wynalazek rodem z Francji, zwany z włoska „Copa di Vino”, a szczegóły każdy zainteresowany czytacz znajdzie na stronie copadivino.pl i w rozkroku stanąłem przed straszliwym dylematem: pić i chwalić, pić i ganić, albo może: nie pić i chwalić, nie pić i ganić? Skąd problem? Czyżbym przestraszył się panujących w sieci opinii na ten temat i oportunistycznie zapragnął schronić w eukaliptusach? A może zasłaniając brakiem wiedzy i wyrobienia wymyślić inny sposób eliminacji problemu?
No więc, skąd problem? Postanowiłem zasięgnąć opinii u źródeł, czyli wśród potencjalnych masowych klientów, zgaduję, bowiem, że producent chciałby zaistnieć na rynku masowym (a innego rynku dlań nie widzę). Zaczepiłem znajomego menelika, zakochanego w moich blogerskich pisankach i sprawę, wraz ze szklaneczką mu przedstawiwszy, dogłębnie chciałem omówić, na przeszkodzie stanął jednak fakt prosty, jak bańka mydlana. Menelik zapytał jednym łykiem wlewając w siebie zawartość szklaneczki: to wszystko? Odczekał chwilę, po czym stwierdził: taż to nawet sponiewierać nie potrafi, a kiedy dowiedział się, za ile i gdzie szklaneczkę nabyć można, splunął pogardliwie i obrażony oddalił w przestrzeń osiedla. Otóż to.
Menelik skłonny był za szklaneczkę dać 2 złote; z tego, co mi wiadomo, koszt szklaneczki wynosi 15 złotych, a więc już w przedbiegach wyrób nie wytrzymuje konkurencji, chociażby z denaturą. Ta, przecież, potrafi sponiewierać, a taki rynek konsumencki pije wyłącznie po to. Nic dla nich nie znaczy zinfandel biały, merlot, czy też muszkat, jako że picie nie służy żadnej degustacji (jak bowiem degustować, jeśli na bułkę z dżemem nie ma)?
Nie będę, więc, rozważał, czy Wielkanoc wyżej stoi, czy Boże Narodzenie i nie będę szukał smaku merlota w szklaneczkowym plastiku, gdyż nie ma to żadnego znaczenia wobec bezmiaru wszechświata. Może on jest i merlotem, może trzeba te białe schładzać i co z tego. Mój menelik TGV nie jeździ (zresztą póki co, nikt w Polsce TGV nie widział). Ktoś proponuje mi szklaneczkę, abym lepszy stał się i szlachetniejszy (w domyśle: mniej uzależniony), a ja mu przypominam: towar musi mieć zbyt, inaczej nie warto o nim myśleć.
Nie dość, że szklaneczka droga, to jeszcze w sklepie jej nie uświadczysz, a zakup tylko w dalekiej stolicznej hurtowni, ze świadomością, że płyn w samej Hameryce rozlewają? Jaki to ma sens? Nie widzę. Sorry.
W opanowanej przez wódczany alkoholizm Polsce wino próbujemy przedstawić jako ścieżkę do wyzwolenia, kierunek na elitę, arystokratyczny nawyk pomagający w myśleniu (i w trawieniu). Do tego potrzebne są wszystkie rytualne atrybuty, łącznie z wyfraczonym kelnerem i drogim Pomerolem. Amerykański wynalazek odziera ze złudzeń i ponownie wrzuca na masowy rynek, gdzie pozostaje nam mieć świadomość, że stać nas na plastikową szklaneczkę, którą sprzedadzą nam, lub nie, za całą dniówkę. Degustacja wina odbywa się bardzo poważnie, dekantując, przelewając, układając flaszki na stojaku, wino ma stać w dzbanku 24 godziny, a jak to zrobić ze szklaneczką?
Póki co, to jest jedyny w Polsce rynek wina, więc jeszcze raz sorry. Nie idzie szklaneczki oceniać, ani opisywać, zdaję – więc – sprawozdawczość z zaistniałego faktu, który kulturowym będąc socjologa winien zainteresować, a nie winnego kipera i zainteresowanych zapraszam bezpośrednio na strony dystrybutora: http://www.copadivino.pl, tudzież latem do konsumpcji podobnej szklaneczki przy grillu, lub ognisku. I to by było na tyle.
P.S. Jeszcze jedno: flaszkę mogę obalić z kolegą (społeczny charakter wina), a jak się podzielę szklaneczką?
Sam wynalazek może być nawet ciekawy. Jak się popatrzy na co ludzie wydają pieniądze w dużych miastach to te 15 zł za kieliszek wcale nie musi być wygórowaną ceną. Dla przykładu coffee w Starbucku w papierowym kubku zaczyna się od 8zł i nikt nie marudzi. Możliwe, że w powiatowym sklepie klienci woleliby wydać piątaka na bełta ale w Krakowie czy Warszawie to już niekoniecznie. Takie eksperymenty są mile widziane, nawet w Polsce. To przecież ubogaca nam nasz ubogi rynek. Jakość wina też nie jest tak ważna, bo przecież wszyscy wiemy czego się najwięcej pije. Wszystko zależy od marketingu.
Smakowo to merlot jeszcze jakoś się broni, z daleka przypominając merlota, natomiast zinfandel biały to zwykłe landrynki, a riesling jest przedziwnie słodki. Może w Stanach takie bywają rieslingi, nie wiem. Szkoda pomysłu.
Rytuał picia wina stał się częścią budowania zbiorowości. W bardzo symboliczny sposób pokazano to w trakcie mszy, gdzie w podniesieniu podnoszony jest kielich (nie szklanka) z winem, czym podkreśla się również tradycję. Amerykańskie podejście akcentuje indywidualizm, nie dbając o to, że rozrywa to więzy zbiorowości. Pospieszne łykanie ze szklaneczki uniwersalnego płynu nazwanego umownie winem (nie dbając o smak, historię, innych), w biegu za coraz szybciej uciekającym czasem, rozrywa resztę więzów społecznych. W ten sposób wrzucani jesteśmy wszyscy do niwelującego wora nie osób, a konsumentów. A sama zawartość szklanki z plastiku? Aby poważnie podejść do sprawy musiałem przelać płyn do kieliszka, wtedy mogłem zacząć szukać aromatów i smaków. Cóż, wszystko to przypomniało mi pewne modne amerykańskie wino z nibykalifornii, które powstaje, prawdopodobnie, z proszku w europejskich rozlewniach. Może i ono niektórym smakuje, może i jest marketingowym majstersztykiem, chociaż moda na amerykańskość w najgorszym wydaniu zaczyna przemijać. Wolę jednak Kerouaca, a nawet Dylana. Aby wypromować taki produkt (wszystko można wypromować) trzeba byłoby przestać myśleć o wiązaniu go z winem i wymyślić inne “podłączenie”.
Różne ciekawe rzeczy robi się z winem ostatnio:
Ha, ha :-)
A z której strony się to Veuve Clicquot- Luxury champagne otwiera?
Pozdrawiam
Te trumienki są okropniaste.