Czyli, jak pisać o poszczególnych flaszkach. Nade wszystko nie o każdej. Jeśli blog chce się odróżniać od katalogu, należy opisywać w nim tylko takie flaszki, które rzeczywiście uwiodły, zapadły w pamięć, którymi chcielibyśmy się ze światem podzielić. Strasznie jest to trudne, szczególnie jeśli blog aspiruje do jakiejś tam doskonałości, a dostęp do win istotnych nie jest szczególnie łatwy. Takie wina są przecież albo drogie, albo rzadkie, albo trzeba za nimi gonić przez pół świata.
Ambitni blogerzy cierpią na segregację z powodu obiektywnych warunków, w których funkcjonują. Szczerze pisząc, chyba nie jest możliwe bycie blogerem winnym freelance. Takie nieustanne między młotem i kowadłem. Uprzywilejowani są tutaj ci, co to przy żłobie, różne takie Winicjatywy, Czasy Wina i podobne. Dobrze pić i o tym pisać to działalność zawodowa w tej branży. Tacy jak ja, zatem, nie mają się co uskarżać. Los jest, jaki jest. Bycie ciągle barbarzyńcą w ogrodzie.
Tym jednak, którzy próbują, doradzić mogę tylko, aby nie udawali sommelierów. Często zakrawa takie udawanie na kpinę ze zdrowego rozsądku. Udając sommelierów wpadamy w pułapkę mowy trawy z beczkowego drewna, gadamy kodem, którego nikt normalny nie zrozumie, a przecież blogowanie to przede wszystkim zajęcie literackie. Raczej takie domorosłe noblistki udawanie, aby przysporzyć polszczyźnie kolejnych literackich pomników. Udawanie zaś Bońkowskiego prowadzi na dyletanckie manowce.
Wypita flaszka jest zjawiskiem. Fenomenem powstałym w mózgu blogera i taki fenomen trzeba umieć literacko przekazać kolejnym bliźnim. Jeśli takie zjawisko było dla blogera rzeczywiście istotne, charakterystyczne, należałoby raczej szukać we łbie symbolu, który w opisie odpowiadałby odczuciu, a nie dywagować o kolejnych kwasach i taninach i o wielkości ciała w ustach. Tak zwany normalny człowiek czytając o wielkości ciała w ustach ma jedno istotne skojarzenie, o którym nie wypada na co dzień pisać, aby nie popaść w pornografię.
Leave a Reply