Uwielbiam truć duszę. Nadpływa wtedy adrenalina i dodaje skrzydeł. A merytoryczne teksty napisane przejrzystą polszczyzną w sąsiednich blogach dodają sił i chęci do życia. Zapominam wówczas o dylematach staruszka.
Po pierwsze primo: cena składa się z dwóch części. W pierwszej jest rzeczywisty koszt wytwarzania, inwestycji materialnych i niematerialnych, a także (jak w przypadku wina) czasu niezbędnego do tego, aby wyrób stał się mistrzowski (można w tym zawrzeć robociznę). W drugiej zawierają się elementy symboliczne, z których składa się zysk. Ta część jest zależna wyłącznie od woli wytwórcy, albo sprzedającego.
Wiemy, że w produkcji wina niebagatelną rolę odgrywa czas starzenia. Czas ten znajduje się specyficznie po obu stronach, czyli u wytwórcy i odbiorcy-konsumenta, lecz elementy kosztu odzwierciedlające ten czas są takie same: a więc koszt przechowywania i wszystko to, co można wymierzyć przy jego upływie. Im więc wino starsze, tym droższe.
W zasadzie nie interesuje mnie część druga, ta symboliczna, w której znalazły się koszty (za Jancis Robinson) ego, pozycjonowania na rynku, czy też ekstrawagancji rynku win wyrafinowanych (Jancis Robinson – The 24 – Hour Wine Expert – Penguin Random House UK, 2016). Obiektywnie można cenę wina zmierzyć rozpatrując wyłącznie część pierwszą. Czas w niej jest i czy tego chcemy, czy nie: im jego więcej, tym więcej kasy trzeba wydać na zakup butelki.
Po drugie secundo: im gorszy w ocenach Gigantów-Figurantów rocznik, tym lepsze wino do bezpośredniego spożycia. Przyjmuję, przy tym, że wino powinno być nade wszystko smaczne. Znakomite roczniki stają się materiałem do tworzenia dzieł, w których czas odgrywa najważniejszą rolę (wpływając na cenę), ale których zwykle nie rozumiemy.
Trochę jak z malarstwem Picassa, osiągającym ceny niebotyczne, ale niezrozumiałym dla przeciętnego odbiorcy. Jak napisał Krzysztof Majer, wina z takich roczników są trudne. Trudne, zaś, nie bywa smaczne.
Rynek win wyrafinowanych to w istocie muzeum (tak jak w przypadku dzieł Picassa), do którego przychodzimy po studiach w Akademii Sztuki, czy po innym szkoleniu zawodowym, albo domy aukcyjne, chociażby Sotheby’s.
Żadnemu laikowi nie przyszłoby do głowy poważyć się i propagować w blogu wystawione na aukcji dzieła sztuki. Natomiast o winach, a i owszem, piszemy wszyscy i co jeden z nas, to lepszy specjalista.
Blogerami będąc należymy do tej warstwy społecznej, której nigdy nie będzie stać na zakup picassowskiej Guerniki po to, aby powiesić ją w jadalni. Wypada zgodzić się z losem i kupować na rynku landszafty, a do obiadu pić coś za 15 złotych, zakupione za rogiem.
Masy, czy spauperyzowane, czy nie, są tylko masami i czas najwyższy poznać własne miejsce w szeregu, Mociumpanie. Pisanie zaś o wspaniałościach winnego świata za tysiące złotych i to dla mas? Jak mawiają buniule w arcywinnej Francji: Insz Allah, i to by było na tyle.
P.S. Pisząc dla mas o wspaniałościach nieosiągalnego świata, bloger wentyluje nagromadzoną w masach agresję, czyli jako wentyl przyczynia się do utrzymania społecznej równowagi. Z czasem rządzący zdadzą sobie z tego sprawę i zaczną nadawać co gorliwszym wentylom szlachectwo, a co agresywniejszych producentów wina przemysłowego, które i smak i rocznik zawsze będzie posiadało w dowolnym widzie za niecałe 20 złotych, zaliczą do arystokracji, a więc za ileś set lat ich wnuki będą mogły zostać ministrami zdrowia, a może i obrony, jeżeli przyszły świat stać będzie jeszcze na jakąś obronę.
Leave a Reply