Jako że sobotę piękną mam, wyspany jestem, chociaż pies Maniek wyciągnął mnie na mroźny spacer o drugiej w nocy, to i optymistyczniej do świata się ustawiam. O winach będzie, proszę się nie obawiać. I jest to naprawdę optymistyczne.
Ostatnio sporo komentarzy pojawiło się pod notatką na temat niemieckiego wina w niemieckiej sieci (chodzi o Junge Winzer z Lidla – notatka tutaj). Wszystkie one, w moim mniemaniu, wskazują, iż coś jest nie tak z naszym podejściem do biznesu (naszym, to znaczy również moim), jako że znów narzekamy, iż winni są oni, wyłącznie oni, a złowroga Ciotka Unia tutaj onym wtóruje pomagając tylko po to, aby nasz słabiutki biznes wykończyć.
Ciekawe to stwierdzenia pochodzące z gospodarki komplementarnej do krytykowanych Niemiec, których rozwój zależy od Niemców, ale także od naszej gospodarki, no bo nic się nie dzieje w próżni. Nasze umiłowanie do dolara i wynikające z tego sojusze, kiedy zarabiamy przede wszystkim w euro, zadziwiają, a nawet rażą koszmarnym brakiem konsekwencji. Na szczęście zauważam, że ograniczamy się jedynie do wypowiadanych sloganów, a Realpolitik jest zupełnie inna. Czyli znów: co innego mówimy, co innego robimy (taki spadek po epoce słusznie minionej, kiedy to strach było mówić wprost). Mam nadzieję, że Szanowny Suweren zdaje sobie z tego sprawę.
Wracając ad vinum. Takich dożyliśmy czasów, iż ubogie masy wolą zaopatrywać się w sieciach dla ubogich. Inaczej już nie będzie. Wielkiego znaczenia nie ma to, co tam sprzedają i jak do tego doszli. Znaczenie ma fakt, że nie etyczne przesłanki grają w tym wszystkim rolę, a interes, który zawsze funkcjonalnie udowodnić może swoją wyższość, jeśli wpływa na cenę wypełnionego winem kieliszka.
Przecież jest oczywiste, że Niemcy jako państwo pomagać będą przedsiębiorcom z własnego terytorium (a tak będzie zawsze, jeśli zacementujemy się w pojęciu państw narodowych, bowiem organizmy wyższe mogłyby nas przed tym obronić), jak równie oczywistym jest to, że inne państwa mogą się przed ekspansją i próbami monopolizacji bronić. Nikt zresztą przedsiębiorcom i rządzącym w innych państwach nie zabrania postępować podobnie, no może z wyjątkiem Polski, która tak konstruuje swoje prawo, aby zawsze zarobili inni, a swoich ma w głębokim poważaniu.
Pojękiwania nad strasznym losem polskich winnych importerów okropnie ranią uszy. To samo, jeśli chodzi o producentów, czy sprzedawców. Co jednak przeszkadza im wszystkim połączyć wysiłki i stworzyć wreszcie racjonalne polskie lobby wpływające na różnych Mateuszów, czy innych tak, aby ci zmienili przepisy w naszym interesie? Co przeszkadza polskiej sieci handlowej (dowolnej) w tworzeniu marek, wyrobów, etc? Co przeszkadza rozlewającym w Polsce w wyprodukowaniu polskiego pinot noir, skądkolwiek moszcz by pochodził? Nie wiem. Co przeszkadza Państwu polskiemu zarabiać zwyczajnie po to, aby mieć kasę dla emerytów? Nie wiem.
Od lat przyglądam się włoskim przedsiębiorcom, którzy umiejętnie promują się na zagranicznych rynkach. Jednoczą się, budują struktury w ramach Izb Handlowych, wchodzą wszędzie po to, aby zarobić. Przez głowę im nie przechodzi narzekać na to, że jakieś Niemcy, czy jakaś Francja, a może jakaś Polska w czymś przeszkadzają. Wykorzystują we własnych celach to, co jest i nie tracą energii na bezprzedmiotowe pojękiwania.
Klienta w Powiatowej, w końcu, najbardziej interesuje efekt. Do lepszych win dotrze, jeśli uzna, że ma na to ochotę. Zna drogę do Stolicy, a nawet Krakowa. Póki co o jego kieszeń dba bardziej Lidl, niż Państwo polskie i boję się, że długo tak jeszcze będzie. Póki co nikt nie zmienił naszych przepisów w sprawie handlu winem Online, a niemiecki Amazon respektuje polskie prawo i wina do Polski nie sprzedaje. Póki co polskie sieci potrafią się dzielić i wzajemnie wybijać. Czy temu są winni Niemcy? Nie wiem. I to by było na tyle.
P. S. A gdzie się w tym wszystkim schował optymizm? On jest, ukryty w świadomości, że wolno jeszcze mi pisać, co na język wejdzie. Cenzorem są tylko słupki odwiedzin na stronie.
Leave a Reply