Ostatnie dni pełne są niespodzianek. Chociażby mienie przesiedleńcze z flaszką wina, rocznik 2010, z winogron – moim skromnym zdaniem nievinifera (pewnie vitis labrusca, albo takie tam podobne), pędzone z samego miąższu, bez klarowania. Szwagier koleżki naszego wróciwszy dopiero co z Illinois, gdzie 30 lat spędził i emerytury ogromnej 400 USD miesięcznie się dochrapał, z dobytkiem swoim przywiózł również własnej produkcji napój winny (jako że Matka Unia nie pozwala nazywać winem tego, co nie z vinifera powstało). Tutaj spotkałem wreszcie to, co niektórzy nazywają lisim swędem, tak bowiem nieco napój dawał, co wcale koali nie przeszkadza.
Barwa zaś jaśniutka, prawie różowa, właśnie z powodu usuwania skórek i mało przejrzysta, jako że osad niesklarowany, co w smaku żadnych turbulencji nie tworzy. W nasmaku trochę cukru, w śródsmaku kontrapunkt z goryczy, pojawia się też dość znaczna kwasowość, co razem daje produkt ciekawy, w dodatku o dobrej koncentracji i sporym owocu. Posmak krótki, słodkawy. Stosowałbym je do szprycera, w gorące popołudnie. Tak to bracia rodacy, nawet w dalekiej Ameryce, uczestniczą w śródziemnomorskiej tradycji i wino robią, zamiast gorzałą się truć, która, jak wiadomo, napojem niewolników będąc mózg do niewoli nagina.
Nie będę więc nic polecał, opisywany napój we własnym gronie wypijemy, wdzięczni nie tylko za to, że koali został sprezentowany, lecz również za świadectwo, iż nie wszystko na obczyźnie w gorzałę i łyskacza poszło. Zachęcając czytaczy, aby własne winogrona hodując napoje przeróżne wytwarzali spokojnie je potem na przyzbie popijając, oddalam się podskakując w gałęziach eukaliptusów i zagryzam pędami, które na to by było na tyle pozwalają. Dziękując, oczywiście, za Polish Illinois Labrusca DO 2010.
Leave a Reply