Odpuściłem sobie solidnie. Tak jakoś poczułem się zagubiony, jakbym był Marszałkiem Parlamentu lub innym członkiem ekipy. Wino mi się przepiło. Oprócz tego niczego dobrego znaleźć ostatnio w marketach nie mogę. Na ekranie telewizorni ciągle pojawia się twarz znajomego prezia od walki z alkoholizmem, który ostatnio poświęcił się słusznej walce z pijanymi kierowcami, zatem dłoń mu wsparcia mego podaję, bo tu akurat rację widzę; Panie, ino rację.
Poczułem, po prostu, że się nie nadaję. Rzeczywistość mnie przekracza, przerasta, gubię się w najprostszych wysiłkach zapamiętania nowych technik uczestniczenia i w start-upach, co to nie są nikomu do niczego potrzebne. Coraz więcej wokół mnie słów, których nie rozumiem, pomysłów, które uważam za niepotrzebne i ludzi, którzy do złej gry miny jak szympansy, czy inne makaki wykrzywiają. Jacyś arcybiskupi, zamiast mnie wychowywać i do spotkania z Bogiem gotowić, szukają wrogów tam, gdzie ci nie istnieją; jacyś wyimaginowani wrogowie wyobrażają sobie, że z pościeli można zrobić pomysł na życie. Przestaje się chcieć, zatem nie dziwcie się, drodzy Czytacze, że odpływam na suchego przestrzeń oceanu zanurzony w zieloność i jak łódka brodzę.
Powiadają, że przed nami epoka minimalizacji cierpienia i maksymalizacji przyjemności. Teoretycznie więc każdy dostanie należną flachę, o ile w wirtualnej rzeczywistości flacha taka zatrąci konkretem. Nadmiar ludzi wytrze się w gumowych gadżetach zasmrodzonych konkretną spermą i przestanie zagrażać głód zastąpiony stekiem z probówki. Słońce, przygotowując się do wchłonięcia Ziemi, przyglądać się będzie beznamiętnie, jak pogrążeni w szczęśliwości Ludzie-Bogowie odpływają w sąsiednie galaktyki w poszukiwaniu sensu istnienia. Nie będzie więc merlota ani caberneta sauvignon, czy też wszystkich pozostałych, czyli nie będą już potrzebni winni blogerzy, a podejrzewam, że nawet najbogatsze warszawskie piwnice stracą do reszty rację wypracowanego bytu. Pozostanie wspomnienie u tych, którzy się załapią.
Stąd czerpię resztkę siły. Z konieczności budowania wspomnień. Zapisywania tego, co już niedługo odejdzie. Taki to już los epigonów, pogrobowców zanurzonych we własnych wspomnieniach o utraconej młodości, w których marzenia plączą się z rzeczywistością i w końcu nikt normalny nie potrafi odróżnić prawdy od szaleństwa. Tak zagubiony buszuję sobie w zbożu, ale to zboże to raczej taka słoma, której ostatnio pełno pod stopami, z każdego buta wyłażąca, nawet u tych, co z maksymalnie dobrą wolą chwalą się przekonaniem, że rządzić innymi potrafią. Gówno potrafią, chodzą tak jak i ja po słomie i udają, że coś wiedzą, mamiąc nie zawsze pięknymi słowami. I to by było na tyle.
Leave a Reply