A w środku ego. Takie przeciwstawienia budują gniazdo, w którym ego mości się, wtula w sofizmaty po to, aby od czasu do czasu wybuchnąć wulkanicznym objawieniem. Przed nim świat winien paść na kolana. Aglianico natomiast jest szczepem dość dotąd niedocenianym, o którym znawcy powiadają, że oprócz carbonary jest największym włoskim suwerennym bogactwem. Nie żadne tam jakieś Barolo. Ono jest dla snobów.
Wypada więc rzucić się hurmem na wszystkie flaszki z Aglianico, wykupić, co się da i czekać, aż jakiś Musk zechce się zainteresować, uratować, a potem gdzieś na Marsie degustować. Z naleśnikami, w których najlepiej gdyby agrestowa konfitura była, ale koniecznie od Babci.
Tak przemija postać świata, Abraham odzyskuje syna i Pan obdarza go potomstwem tak licznym, jak stada gwiazd na niebie. Kosmiczne transporty niosą na Marsa tysiące flaszek z Aglianico. W pale się to zmieścić nie może (a cytuję tutaj mojego ulubionego górala z Łopusznej, księdza Tischnera z przecudnej, wydanej ostatnio książki).
Wypada przeskoczyć nad zniewoleniem w wierze do absurdu, bo tylko ponad absurdem rolę swoją dramatycznie odgrywa Pan. Gdzieś obok chyłkiem przemyka histeryczna, hipochondryczna i zakłamana Francja, w której po to zbudowano system, aby zamykać do lochu własnych wybrańców. Po co dokonywać wyboru, jeśli z góry stoi on na przegranej? I to by było na tyle.